sobota, 28 lipca 2012

łomatko, ale ręce mnię bolą...

Ale chyba się opłaciło :)
Pomysł:
- jakieś małe biżu szydełkowe w kolorach letnich
Materiały: 
- linka stalowa jubilerska 0,38 mm
- koraliki różnej maści, kształtu i wielkości - wszystkie śklanne
- kolory: czerwona porzeczka :)
- szydełko 1,1
- własne zęby i paznokcie...
Czas: popołudnie, sobota, a i bluzy też się lepiły od potu - choć nie dokładnie tak, jak w wierszu Majakowskiego, bo u nas raczej plus czterdzieści stopni, a nie "mróz trzaskający, zima niczego" ;)
Efekt - proszbardzo:
bransoletka i kolczyki - różne drobne czerwone i zielone koraliki oraz szklane listki w 2 kształtach.


Strasznie się namęczyłam, bo najpierw trzeba było nawlec koraliki na linkę, a potem szydełkiem pracowicie dziergać. 
Linka choć dość cienka, to jednak sztywna i bardzo sprężynująca, stawiała spory opór przy dzierganiu.
Na dodatek bransoletka zwijała mi się niemiłosiernie w trakcie roboty w spiralkę, bo to tylko łańcuszek i 1 rząd słupków. Wolny koniec linki skręcał się również, co utrudniało dodatkowo robotę.
Wobec tego nie zastanawiałam się długo, tylko pozwoliłam bransoletce się skręcić do woli i taką sprężynkę połączyłam.
Koraliki są wrobione tylko w łańcuszek. Całość wykończona 1 dużym, owalnym jasnozielonym koralem, co mi osobiście przypomina agrest :)

Kolczyki to kwadraciki robione półsłupkami, w parzystych rzędach wrobiłam korale, w nieparzystych - sama linka.
Ponieważ równie energicznie się skręcały, więc wolnym końcem linki połączyłam  po przekątnej rogi kwadracików i wyszły takie "splątki".
Do bigli  kwadraciki przymocowałam drugim końcem linki, przewlekając ją wpierw przez szklane listki - kształtem całkiem podobne do tych agrestowych, czy też czerwonej porzeczki.
No, to biżu na wakacje już mam :)

niedziela, 22 lipca 2012

Torba nr 2 do kompletu

Sporo czasu minęło od ostatniej notki, ale nie próżnowałam :)
Do ubranka dla małego, czyli etui na telefon dorobiłam teraz do kompletu torbę szydełkową - z tych samych włóczek (akrylowa zgniłozielona Puchatka, turkusowoniebieski akryl w 2 nitki i aksamitna niebieska szenila), na szydełku nr 5.
Najpierw zrobiłam kilka kwadratów typu granny crochet, zielono-niebieskie i niebiesko-zielone, na przemian. Połączyłam je w prostokąt, obrobiłam dookoła słupkami - z tego jest klapa do torby.
A następnie zieloną włóczką zrobiłam półsłupkami nawijanymi dno torby - w kształcie prostokąta. Potem dookoła półsłupkami nawijanymi  - boki z zielonej i niebieskiej włóczki, naprzemiennie w okrążeniach. 
Robiło się miło i przyjemnie, miałam prawie całą torbę, byłam blisko końca, kiedy zauważyłam, że wyszedł mi niezamierzony skos... 
Ghrrrr....
Musiałam gdzieś się machnąć, nie liczyłam dokładnie i prawie od samego początku w kolejnym okrążeniu przerabiałam o 1 półsłupek za mało w stosunku do poprzedniego...
Chcąc nie chcąc sprułam to wszystko i apiać od nowa to samo - zmieniłam przy okazji układ kolorów, dopracowałam koncepcję, nawet muszę przyznać, że jestem bardziej zadowolona z obecnej wersji :) 
Klapa z resztą torby jest połączona oczkami ścisłymi.
Starałam się robić dość ściśle, żeby dziur nie było, ale i tak jest potrzebna podszewka wewnątrz, bo mi się torba rozciąga, jak cokolwiek w niej noszę. Doszyję ją ręcznie, z małą kieszonką na drobiazgi w środku. Oczywiście ma być w kolorze turkusowym :)
Jak tylko nabędę taką w jakimś sklepie...
Na tylnej ścianie torebki też miała być zewnętrzna kieszeń, z jednego  kwadracika niebiesko-zielonego, ale doszłam do wniosku, że to już za dużo szczęścia naraz.
Pasek miał być z kolei robiony wzdłuż półsłupkami nawijanymi, szeroki i dość długi - tak, żeby można było torbiszcze nosić na skos, przez pierś, bo to najwygodniejszy sposób.
Jednak w perfidny sposób skończyła mi się Puchatka, zostało dosłownie kilka metrów i... kicha... nima... ;(
Ale przeszukałam zapasy, znalazłam jakiś pruty Moherek Aniluxu w prawie identycznym kolorze, w kawałkach - idealnie do wykorzystania. No i zrobiłam pasek też z kwadracików, środek turkusowy, brzeg khaki, obie nitki podwójnie. Połączyłam je w całość, wszystkie 18 sztuk i na brzegu obrobiłam niebieskim.
Zrobiłam też na szydełku guziki-rozetki, z ostatnich metrów Puchatki i niebieskiego akrylu. Całkiem fajnie wyszło to wszystko :)
Pasek i ostateczne połączenie elementów torby robiłam na dzisiejszym (a właściwie to już wczorajszym) prawie imieninowym spotkaniu robótkowym na działce u jednej z naszych Pań dziergających, czyli u Marysi. Jak zwykle było bardzo miło, zaczynam już być nałogowo uzależniona od tej fantastycznej atmosfery twórczej :) Marysiu, raz jeszcze bardzo dziękuję za spotkanie i udostępnienie świetnego miejsca :)
A od Tereni dostałam zupełnie niespodziewanie mały, śliczny, własnoręcznie zrobiony prezent - piękną różyczkę z magicznej wielokolorowej Magic oraz książeczkę ze złotymi myślami - bardzo dziękuję, Teresko :)
No, to mogę jechać jako dziecię-kwiat na (Przystanek) Woodstock! ;)

niedziela, 1 lipca 2012

Ale fajna zabawa :)

Dzisiejsza noc była dłuższa :) O całą sekundę. Trzeba to jakoś wykorzystać, nie?
Postanowiłam się zabawić w farbowanie włóczki, którą dostałam ostatnio w ramach wymiany. Już o niej wspominałam, że kolorystycznie mi do niczego nie pasuje i że zamierzam coś z tym zrobić.
Wzorem i natchnieniem była mi ta Pani, której blogiem i wyczynami dziewiarskimi zachwycam się od jakiegoś czasu.
Podobają mi się jej cieniowane, niepowtarzalne chusty, wełny i inne cuda.
A ponieważ ostatnio wrzuciła aż 2 notki o tym, jak farbowała wełenki i co z tego wynikło, to wreszcie i ja ruszyłam swoje cztery litery i zabrałam się do roboty.
Ryzyko, że coś sknocę było duże, bo:
a. nigdy nie farbowałam włóczki, tylko szmatki i to w zamierzchłej przeszłości, chyba zaraz po maturze ostatnio (jestem dinozaurem z czasów farbowania pieluch tetrowych i szycia z nich wymyślnych kreacji)
b. jeszcze tak się nie bawiłam, żeby na różne kolory naraz farbować, waliłam sztukę farbowaną po prostu do gara z barwnikiem i tyle
c. włóczka (Kartopu Ruzgar), jest mieszanką o składzie 50% akryl, 50% wełna, a wszędzie piszą, żeby nie farbować akrylu.
Ale do odważnych świat należy.
Pomału skompletowałam wszystko, co potrzeba:
  • barwniki do wełny - żółty i róż, firma Barwol - takie z panią na obrazku
  • folia spożywcza do oddzielenia każdego z motków w czasie gotowania  
  • wielki gar do farbowania
  • durszlak metalowy do gotowania na parze
  • malarska folia ochronna, żeby nie upaprać całej kuchni 
  • 2 kuwety (pożyczone od kotów, wyszorowane i wyparzone)
  • kilka par rękawiczek gumowych
  • coś do wymieszania farb
  • słoje do rozpuszczenia farbek
  • ocet do utrwalenia  
Najpierw musiałam przewinąć włóczkę z oryginalnych motków na pasma. W roli motowidła znakomicie sprawdza się fotel obrotowy :)
7 motków poszło mi migiem. Wszystkie pasma poprzewiązywałam nitką, żeby mi się nie poplątały. 
Potem wszystkie pasma włóczki wypłukałam w letniej wodzie z płynem do zmywania. Okazuje się, że ten turkus chyba trochę puszcza kolor, bo woda w zlewie była nieco błękitna. 
W międzyczasie zagotowałam wodę i rozpuściłam barwniki w dwóch dużych słoikach - mniej więcej 0,5 litra wody na 1 paczuszkę barwnika. Wymieszałam dokładnie.
Wymoczone i odciśnięte z wody pasma układałam po kolei w kuwecie wyłożonej folią i malowałam kawałek po kawałku, na przemian dwoma kolorami, wykorzystując gazę zamiast pędzla. Niestety - zdjęć z tego etapu nie mam, bo za dużo paprania by było i szkoda mi było ubrudzić aparat. 

 W niektórych pasmach zostawiałam dłuższe kawałki oryginalnego koloru, w innych naćkałam więcej nowego koloru. Jeśli mi chlapnęło żółtym na róż lub odwrotnie - nie było problemu. Chciałam w ciapki :)
Nie starałam się też specjalnie, żeby wszystkie motki były tak samo  potraktowane.




Wszystkie motki po wymalowaniu zawinęłam w folię spożywczą, skręciłam w rulon i związałam wolne końce folii. I do gara. Na durszlak, gotowanie na parze.
Dwa pierwsze motki gotowały się około 15 minut, po czym nie studząc zaniosłam je do płukania. Kilka płukań w chłodnej wodzie i kilkunastominutowa kąpiel w wodzie z octem. Z pół litra octu na michę wody.


Trzy następne gotowałam znacznie dłużej, bo ze 40 minut, wymagały też znacznie większej liczby płukań, póki woda nie przestała być bardzo kolorowa.
Ostatnie dwa farbowałam pojedynczo i w całości - jeden zanurzyłam tylko w żółtym, a drugi tylko w różowym barwniku, oba na kilkanaście minut. Gotowały się ok. 20 minut i zostawiłam je do stygnięcia. Płukań było mniej, ale za to długo leżały w kąpieli octowej. 
Zabawę skończyłam o 4 rano i poszłam spać...

Byłam ciekawa, jak to wyjdzie.
Ponieważ włóczka już sama z siebie ma 2 kolory, więc otrzymałam całkiem ciekawy wynik zabawy.
Oto efekty. Tu wszystkie motki obciekają sobie zgodnie nad wanną.

Po odcieknięciu wywiesiłam do wysuszenia na balkonie. W pełnym słońcu mogłam obejrzeć lepiej rezultaty swojej pracy.




Wyszło zabawnie. Żółty łapie słabiej, róż jest znacznie bardziej "jadowity" i silniej wiąże się z włóczką. Żółty z niebiesko-turkusowym dał dziwny odcień zgniłej zieleni. Róż zgodnie z przewidywaniami na turkusowo-niebieskim dał całkiem przyzwoity fiolet.
Najlepiej ufarbowały się te motki, które gotowały się najdłużej. Najmniej płukania było, jeśli włóczka ostygła powoli.
Oczywiście nie oparłam się pokusie, żeby na dzisiejszym spotkaniu robótkowym nie pokazać swojego "dzieła". Chyba się podobało :)


Znakomita zabawa.  Już myślę, co tu następnego farbnąć :D Tym razem prawdziwą, 100-procentową wełną się zajmę, w większym spektrum kolorów. A co!
A drobne plamki z blatu kuchennego dobrze zmył domestos. O. Paznokcie, mimo stosowania rękawiczek, mam w b. interesującego "frencha". Różowego ;)