niedziela, 19 kwietnia 2015

Prządka (nie)doskonała ;-)

Spełniło się moje marzenie - zainwestowałam w siebie, rozwój psychomotoryczny, pogłębianie pasji oraz poznawanie nowych, świetnych ludzi :D
Wybrałam się ja na warsztaty przędzenia na kołowrotku. Dla początkujących.
Organizowane są dość często w Poznaniu przez Agnieszkę Jackowiak i jej firmę Hobby-Wełna, ale z Białegostoku to jest jednak hektar drogi, noclegu potrzeba szukać, miasta nie znam i w ogóle...
Więc jak się jakiś czas temu dowiedziałam na FB, że będą też w Warszawie, to po niezbyt długich wahaniach postanowiłam wziąć w nich udział.
Zajęcia prowadziła Justyna, czyli Tysia YarnArt, której dzieła podziwiam już od paru lat i zawsze chciałam poznać ją na żywo. No to miałam szansę :)
Warsztaty odbyły się w pewnym Dobrym Miejscu - w Wawrze, bardzo klimatyczne miejsce, prowadzone przez przesympatycznych ludzi, Małgosię i Przemka. Gdybym mieszkała ciut bliżej, pewnie byłabym częstym gościem u nich, bo mają w swojej ofercie różne inne pomysły na ciekawe spędzanie czasu. Na przykład malowanie na jedwabiu, batik, malowanie ceramiki... Może kiedyś też się na nie załapię :)

Przędzenia uczyłyśmy się przez dwa dni - i dobrze, że była nocna przerwa. Pierwszego dnia Justyna zrobiła nam krótki kurs materiałoznawstwa, można było pomacać runo - takie niemal prosto z owieczki, wyprany błam, gotowe czesanki z wełny różnych owiec, merynosy, BFL i inne, wełny z innych zwierzaków, np. alpaka, wielbłąd, królik angorski,  a także jedwab, bambus i różne syntetyczne dodatki.  
Poznałyśmy też budowę kołowrotka i zasady działania, a potem można było siąść i samodzielnie kręcić nitki.
Yyyyy... Siąść i prząść... Tjaaa...
No cóż, pierwszego dnia nie szło mi nijak. I to mimo, że trafił mi się na pierwszy rzut mercedes wśród kołowrotków, czyli Majacraft. Z Nowej Zelandii. Zielony. Chyba byłam zbyt początkująca dla takiego cuda. 
Potem spróbowałam prząść na Sonacie od Kromskich i na niej zostałam już do końca dnia.
Efekty były - co tu mówić - żałosne, bo po pierwsze trudno kręcić w jedną, określoną stronę, zdarzało się, że nagle zamiast w prawo, to kręcę w lewo. Albo stanowczo za szybko i w ogóle nie widzę, w którą stronę właściwie ;)
Kołowrotek nie chciał mnie słuchać wcale. Zamiast skręcać nić na szpuli, skręcałam to, co trzymałam w ręku. Jak już powstawała jakaś nitka, to z kolei skręcała mi się niemiłosiernie, rwała i nie chciała nawijać się na szpulkę.
No totalna porażka. I jeszcze zawiesił mi się aparat, więc zdjęcia są bardzo takie sobie. 
Wieczorem padłam na pysk, a w sobotę rano byłam obolała i nadal zmęczona, bo kręgosłup, nogi i ręce kompletnie nieprzystosowane do nowych ustawień.
Do tego stopnia nie byłam zachwycona swoimi postępami, że jak jechałam na zajęcia, to już czarne myśli mi chodziły po głowie, że wtopiłam kupę kasy w coś, co nie jest dla mnie ;)
Ale drugiego dnia spróbowałam na kolejnym, już trzecim kołowrotku, czyli Fantazji i wreszcie załapałam. Siadłyśmy na chwilę przy kołowrotkach, nić zaczęła się snuć... 
A potem była znów część materiałoznawcza. 
Obejrzałyśmy jak się robi batty, rolagi, co to drum carder i takie tam.
To jest właśnie drum carder, czyli gręplarka bębnowa, pięknie wyczesuje niteczki i je miesza. 
A mieszanie kolorów to coś, co mi się zawsze podobało, więc jak się do tego drum cardera dorwałam, to od razu ukręciłam wielki kłąb różnokolorowej mieszanki wszystkiego, co w ręce wpadło. Jakieś wełny, jakieś nylony, kolory dość od czapy, przyznać muszę ;)
A potem Justyna pokazała, jak mam z tego zrobić batta, czyli zwijkę przędzy do wysnuwania ze środka. I to chyba było to :)
Może to też kwestia ustawienia hamulca, ale zdaje mi się, że jednak głównie tego, że przędłam właśnie z batta, a nie tylko z pasma czesanki. Z tego znacznie łatwiej mi się wysnuwało.
Najważniejsze, że wreszcie zaczęło mi jako tako iść.
Próbowałam jeszcze dodać jedwabiu z mawatty, ale ciężko idzie, bardzo oporna przędza na moje niedoświadczone łapki.
Po skręceniu drugiej szpulki singla, czyli pojedynczej nici, nadeszła pora na zdwojenie jej, czyli dubel.
To już było całkiem proste i zdaje mi się, że z tak otrzymanej "włóczki" chyba da się coś na drutach zrobić. Zamierzam wkrótce spróbować :)
Potem przyszła pora na nawinięcie tego na motowidle - ja użyłam akurat "parasolki", czyli obrotowego, reszta koleżanek zwijała na takim prostszym.
No i wreszcie otrzymałam swój własny, pierwszy "precelek" :D
Jeszcze dorwałam się do gręplarki i zmieszałam inne kolorki, jesienne ;)

Do Białegostoku wracałam zmęczona, z poczuciem szczęścia i zadowolona z dokonań. Jak na pierwszy kontakt z kołowrotkiem nie było tak źle ;)