wtorek, 30 czerwca 2015

No, dostałam jakiegoś rozpędu ostatnio ;)

Start: 9.06.2015 - Koniec: 24.06.2015

W tym czasie jeszcze jeden weekend zajęty, bo miałam gościa, no i codziennie zabiegi rehabilitacyjne od 15 czerwca, po których wracałam do domu po 18.

Ale dałam radę, zwłaszcza żPomocnik był bardzo pomocny :)  - i teraz mogę dumnie zaprezentować: gotowy kolejny kolorowiasty wyrób dzianinopodobny, z włóczki Alize Angora cośtam, nieco ponad 3 motki, druty nr 5,5 ;)
Kupowałam ją rok temu w e-dziewiarce, to już nazwy nie pamiętam, zwłaszcza że wykupiłam wtedy od razu cały zapas, jaki tam mieli. Na ten konkretny kolor to czaiłam się długo, polowałam też dość długo, a i tak musiał swoje odleżeć. 
 Tym razem jest to rozpinany sweter - robiony od góry, z raglanowym rękawem, mikroskopijnymi kieszoneczkami na bilet MPK (albo - według niektórych - na zapalniczkę).
Włóczka jest nieomal całkiem tęczowa: nieco przybrudzony pomarańczowy, żółto miodowy, jasna zieleń jak sałata, ciemniejsza – prawie butelkowa, turkus, petrol, niebieski…. I RURZOWY, dużo RURZOWEGO.
Nie lubię tego ostatniego, nie mój, zupełnie – ale musiałabym prawie połowę kłębka wycinać, wiec zacisnęłam zęby i dłubałam zawzięcie. Trudno, będzie RURZOWO.
Pewnym drobnym mykiem było robienie w 2 nitki – nie dość, że przyspieszyło robotę, to dało troszkę mieszania kolorów na wypadek, gdyby jednak przejścia w następny odcień nie były takie same. Dzięki temu mam prawie jednakową sekwencję na obu rękawach, bez niepotrzebnego ciachania kłębka.
Sweter robiłam od razu z plisą zapięcia, tylko rękawy z lenistwa zrobiłam zszywane – bo mnie (w odróżnieniu od reszty dziergających koleżanek) znacznie wygodniej jest zszyć za pomocą szydełka i zostawionego ogonka nitki, niż męczyć się z magicloopem albo drutami pończoszniczymi. Konserwa jestem ;) 
Wzorek – taki niby-ściągacz: 3 oczka lewe, 1 oczko prawe przekręcane. Lubię prawe przekręcane na tle lewych. Ładne są ;)


Wymyśliłam sobie, że oczka na rękawy dodawać będę przez narzut, a w następnym rzędzie będzie też przerabiany jako oczko przekręcone. Dzięki temu nie ma wielgaśnych dziur, a wygląda całkiem ozdobnie. 
Trochę zwęziłam od pach w dół, talia (hehehe, talia) też jest podkreślona ściągaczem (1 ol., 1 op. przekręcone), potem sweter się rozszerza poniżej ściągacza.


Kieszonki nabrałam z oczek na przodach swetra, potem tylko trzeba było przyszyć im boki.

Guziki – zielone, przyszyte oczywista RURZOWĄ nitką.
I jeszcze kołnierz nabrany z brzegu swetra i zrobiony z wykorzystaniem rzędów skróconych. A co mi tam ;)

Bądźmy szczerzy, mogłam zrobić ciut luźniej/więcej rzędów i oczek. Ale bałam się, że mi się rozwlecze jak te swetry, co robiłam wieki temu – wszystkie były znacznie za duże po paru praniach.
Kołnierz też trzeba zrobić ciut dłuższy, żeby zakrywał dobrze oczka początkowe swetra. To dorobię bez problemu.
A ogólnie jestem z siebie zadowolona i mam fajny nowy i ciepły sweter na to niezbyt gorące lato ;) 
A na powyższym zdjęciu - już zaczęte nowe CUŚ :D
Tak jakby... z RURZOWYM? znowu? ;)

JOLA & JOLA - wielkie dzięki za fotki :)

sobota, 9 maja 2015

Chodzi za mną...

No coś bym, normalnie... ;)
Chce mi się zacząć jakiegoś nowego UFOka

* * *
Zwłaszcza, że chyba jutro wkrótce (?) skończę szal chewronowym wzorem, dziergany pod hasłem "wyrabiamy resztki dobrych włóczek do samego końca".
Onegdaj wygrałam z okazji 200-setnego, jubileuszowego Spotkania Robótkowego Online śliczną włóczkę, merino lace w pięknym ciemnofioletowym kolorze. Sponsorką była Anna Anna (dziękuję raz jeszcze).
Ania ufundowała całe 2 moteczki. Miała z tego być delikatna, ażurowa chusta, z koralikami i wogle. Dla mła.

Ale Antek pod moją nieobecność rzucił się na przesyłkę, poszarpał starannie, no i trzeba było wymyślić coś innego. To jest właśnie efekt pracy Antka, kiedy pani jest poza domem...
A że zostało mi po szalu szydełkowym dla Sister sporo tego moheru z jedwabiem, to połączyłam z wyż wym merynosem i zaczęłam jakoś zimą go robić. Zwłaszcza, że takim szalem nawet byłoby kogo obdarować.
Zaczęłam więc z resztkami moherowymi, połączyłam w 2 nitki, kolory moherkowe zmieniam dowolnie, jak serce podpowie.
No, nie powiem, tempo mi siadło, ale to przez ten nadgarstek...
Na drutach dziergam jak praworęczni, to mniej go obciążam. Więc tak trochę podłubać mogę, byle nie za dużo naraz. I nie za często.

Wożę zresztą tę robótkę ze sobą, gdzie tylko się ruszę, tu obrazek poglądowy - z podróży Plus Busem do Warszawy:
 A tu w czasie pedikiuru ;)


* * *
Ale przy szydełkowaniu nadgarstek boli bardziej, bo robię lewą ręką. 
Więc ciągle nie mogę skończyć rozdłubanej roboty, choć zima chyba już definitywnie minęła i nie jest mi na razie potrzebne... 
Ale ma takie piękne, oczo...ne kolorki, takie śliczne przejścia i tego, no... musi być skończone wcześniej czy później.
Gdyż albowiem ma to być spódnica na zimę, bo ja zimą nie lubię w portkach i muszę mieć tyłkogrzej ;)
I czekam teraz niecierpliwie na rehabilitację nadgarstka, kręgosłupa i całej reszty mnie, bo bez tego nie da rady szydełkować takiego grubasa z 3 nitek i szydełkiem nr 5.
Termin mam na 15 czerwca. Już. Migusiem normalnie. I to tylko dlatego, że pilne.
* * * 
No, za to jak skończę lada dzień tego mohero-szewrona, to mam inny plan.
Też pod hasłem "wykańczanie resztek dobrych włóczek".
Maluka nr 3. Tym razem dla mła. Bo z siostrzanego swetra z alpaki zostało sporo żółtości - maślany i currowo-musztardowy. Oraz przez pomyłkę kupiona też do tego swetra, a nie wykorzystana granatowa wełniana Arwetta - bo leżała obok alpaki i mi się coś pomyrdało. 
Chyba trzeba to będzie wykorzystać, tak sobie myślę. I jakoś sprytnie połączyć...
* * *
Przeszukałam też ostatnio szafę. Posegregowałam włóczki, zaczątki, UFOki.
I mam pilną potrzebę zakupu komody drewnianej. Duuużej. Żeby pomieścić wszystkie włóczki, muliny, kordonki i materiały.  

niedziela, 19 kwietnia 2015

Prządka (nie)doskonała ;-)

Spełniło się moje marzenie - zainwestowałam w siebie, rozwój psychomotoryczny, pogłębianie pasji oraz poznawanie nowych, świetnych ludzi :D
Wybrałam się ja na warsztaty przędzenia na kołowrotku. Dla początkujących.
Organizowane są dość często w Poznaniu przez Agnieszkę Jackowiak i jej firmę Hobby-Wełna, ale z Białegostoku to jest jednak hektar drogi, noclegu potrzeba szukać, miasta nie znam i w ogóle...
Więc jak się jakiś czas temu dowiedziałam na FB, że będą też w Warszawie, to po niezbyt długich wahaniach postanowiłam wziąć w nich udział.
Zajęcia prowadziła Justyna, czyli Tysia YarnArt, której dzieła podziwiam już od paru lat i zawsze chciałam poznać ją na żywo. No to miałam szansę :)
Warsztaty odbyły się w pewnym Dobrym Miejscu - w Wawrze, bardzo klimatyczne miejsce, prowadzone przez przesympatycznych ludzi, Małgosię i Przemka. Gdybym mieszkała ciut bliżej, pewnie byłabym częstym gościem u nich, bo mają w swojej ofercie różne inne pomysły na ciekawe spędzanie czasu. Na przykład malowanie na jedwabiu, batik, malowanie ceramiki... Może kiedyś też się na nie załapię :)

Przędzenia uczyłyśmy się przez dwa dni - i dobrze, że była nocna przerwa. Pierwszego dnia Justyna zrobiła nam krótki kurs materiałoznawstwa, można było pomacać runo - takie niemal prosto z owieczki, wyprany błam, gotowe czesanki z wełny różnych owiec, merynosy, BFL i inne, wełny z innych zwierzaków, np. alpaka, wielbłąd, królik angorski,  a także jedwab, bambus i różne syntetyczne dodatki.  
Poznałyśmy też budowę kołowrotka i zasady działania, a potem można było siąść i samodzielnie kręcić nitki.
Yyyyy... Siąść i prząść... Tjaaa...
No cóż, pierwszego dnia nie szło mi nijak. I to mimo, że trafił mi się na pierwszy rzut mercedes wśród kołowrotków, czyli Majacraft. Z Nowej Zelandii. Zielony. Chyba byłam zbyt początkująca dla takiego cuda. 
Potem spróbowałam prząść na Sonacie od Kromskich i na niej zostałam już do końca dnia.
Efekty były - co tu mówić - żałosne, bo po pierwsze trudno kręcić w jedną, określoną stronę, zdarzało się, że nagle zamiast w prawo, to kręcę w lewo. Albo stanowczo za szybko i w ogóle nie widzę, w którą stronę właściwie ;)
Kołowrotek nie chciał mnie słuchać wcale. Zamiast skręcać nić na szpuli, skręcałam to, co trzymałam w ręku. Jak już powstawała jakaś nitka, to z kolei skręcała mi się niemiłosiernie, rwała i nie chciała nawijać się na szpulkę.
No totalna porażka. I jeszcze zawiesił mi się aparat, więc zdjęcia są bardzo takie sobie. 
Wieczorem padłam na pysk, a w sobotę rano byłam obolała i nadal zmęczona, bo kręgosłup, nogi i ręce kompletnie nieprzystosowane do nowych ustawień.
Do tego stopnia nie byłam zachwycona swoimi postępami, że jak jechałam na zajęcia, to już czarne myśli mi chodziły po głowie, że wtopiłam kupę kasy w coś, co nie jest dla mnie ;)
Ale drugiego dnia spróbowałam na kolejnym, już trzecim kołowrotku, czyli Fantazji i wreszcie załapałam. Siadłyśmy na chwilę przy kołowrotkach, nić zaczęła się snuć... 
A potem była znów część materiałoznawcza. 
Obejrzałyśmy jak się robi batty, rolagi, co to drum carder i takie tam.
To jest właśnie drum carder, czyli gręplarka bębnowa, pięknie wyczesuje niteczki i je miesza. 
A mieszanie kolorów to coś, co mi się zawsze podobało, więc jak się do tego drum cardera dorwałam, to od razu ukręciłam wielki kłąb różnokolorowej mieszanki wszystkiego, co w ręce wpadło. Jakieś wełny, jakieś nylony, kolory dość od czapy, przyznać muszę ;)
A potem Justyna pokazała, jak mam z tego zrobić batta, czyli zwijkę przędzy do wysnuwania ze środka. I to chyba było to :)
Może to też kwestia ustawienia hamulca, ale zdaje mi się, że jednak głównie tego, że przędłam właśnie z batta, a nie tylko z pasma czesanki. Z tego znacznie łatwiej mi się wysnuwało.
Najważniejsze, że wreszcie zaczęło mi jako tako iść.
Próbowałam jeszcze dodać jedwabiu z mawatty, ale ciężko idzie, bardzo oporna przędza na moje niedoświadczone łapki.
Po skręceniu drugiej szpulki singla, czyli pojedynczej nici, nadeszła pora na zdwojenie jej, czyli dubel.
To już było całkiem proste i zdaje mi się, że z tak otrzymanej "włóczki" chyba da się coś na drutach zrobić. Zamierzam wkrótce spróbować :)
Potem przyszła pora na nawinięcie tego na motowidle - ja użyłam akurat "parasolki", czyli obrotowego, reszta koleżanek zwijała na takim prostszym.
No i wreszcie otrzymałam swój własny, pierwszy "precelek" :D
Jeszcze dorwałam się do gręplarki i zmieszałam inne kolorki, jesienne ;)

Do Białegostoku wracałam zmęczona, z poczuciem szczęścia i zadowolona z dokonań. Jak na pierwszy kontakt z kołowrotkiem nie było tak źle ;)

wtorek, 10 lutego 2015

No, skończyłam gada...

Znaczy sweter rozpinany dla Siostry. No. A co ja się przy nim nerwów najadłam... 
Bo ja to w sumie jestem kiepski producent odzieży miarowej, może dla siebie to jeszcze jako/tako, ponieważ na bieżąco sprawdzam, czy rozmiarem pasuje.
Ale jak przyszły nosiciel udziergu zdecydowanie różni się ode mnie gabarytowo (36/38 vs 44/46/48), na dodatek mieszka drobne 200 km ode mnie i nie mam jak sprawdzić tego rozmiarowo, to bywa ciężko...
Dlatego póki nie zobaczyłam sweterka na Szanownej Właścicielce, to byłam w nerwach, czy jednak nie przyjdzie mi pruć ;)
Włóczka na sweter to alpaka Filcolana Indiecita z MagicLoopa. Pierwszy raz robiłam z takiej wełenki i bardzo chętnie powtórzę doświadczenie. Pokochałam ją miłością pierwszą a wierną :D Cudne to, miziaste, w palcach się aż ślizga, jakby jedwab głaskać. Czysta przyjemność :D 
Początkowo to było tylko 5 motków, kupionych "bo tak", na spróbowanie, przy okazji spotkania wrześniowego w ML. Jednocześnie Sister zgłosiła zapotrzebowanie na coś rozpinanego. Ale chyba 25 dag takiej włóczki to trochę mało na sweter? Coś tam sobie w Excelu liczyłam, projektowałam, chciałam coś 
Potem, zaledwie kilka dni później, musiałam znów pojawić się w Warszawie, a że miałam chwilę czasu, zajrzałam do ML. Mimo że nie były to jeszcze godziny otwarcia, zastałam tam już Agnieszkę, która była tak miła, że mogłam uzupełnić swój projekt o kolejne kolory. Agnieszko, b. dziękuję raz jeszcze :) 
 Antkot też b. zadowolony z obcowania z Alpaką ;) Te moteczki są jego, jak widać. 
W międzyczasie już miałam ideę, jak to ma wyglądać. Sweter zasadniczo miał być w stylu kocyków-a-nie, jakie robi Dorota ze Swetrów Doroty (tu, tu, czy tutaj). U niej jest wersja i na 10, i na 11, i na 13 kolorów, łączonych po 2 nitki, dzięki czemu ma melanże i przenikające się kolory.  
Ja też mnóstwo lat temu robiłam takie melanżowe kombinacje, z nitkami przechodzącymi w następne paski, więc ten pomysł przypadł mi do gustu - a i Siostrze się spodobało. Miałam łącznie 10 kolorów Indiecity, prawie że tęcza. Użyłam też pozostałości Arwetty z Maluki. Ceglasty arwettowy został dodany do alpaki, bo to prawie taki sam kolor. Idealnie nadał się na plisę wokoło, która jest robiona razem ze swetrem. A wiśniowy też się okazał niczego sobie i idealnie wystarczył na jedną kombinację kolorystyczną - zrobiłam zresztą ciut inaczej w rękawach, ciut inaczej w kadłubku swetra. 
Poczytałam na blogu Doroty jej opisy a-nie-kocyków, pomyślałam, przeliczyłam, ogarnęłam to jakoś intelektualnie. 
No i dobra, chciałam to zrobić porządnie, dziergnęłam próbkę, policzyłam wszyściutko, tjaaa...
Po czym okazało się, że w pełnowymiarowym wyrobie nijak mi to nie pasuje, jest ogromniaste, o jakieś 20 cm szersze niż ja (!!!) w biodrach i za chwilę mi się włóczka skończy, a na pewno na rękawy już nic nie zostanie :( 
No i było prucie, zmiana końcepcji: inny wzór, mniej włóczkożerny i nie tak rozciągliwy, a potem zaczynanie od rękawów. Plisa i ściągacze swetra są robione podwójnym ryżem, a reszta takim kombinowanym wzorkiem z oczek prawych na tle lewych. Takie tam b. rozciągnięte trójkąty, czy jakoś tak. 
Jak już rękawy swetra były w dość zaawansowanej fazie, to dokupiłam na kolejnym spotkaniu następne 2 kolory. I to było dobre, bo mogło jednak zabraknąć, nawet na takie szczuplątko jak moja Siostra. 
I to ciągłe mierzenie, czy to już i kiedy się kończy... Trudno jest zrobić dobre selfie swojej własnej ręce ;)
 Nieustanne wsparcie ze strony Antoniego ;)
Właściwe to robiłam tego "gada" może nie tak długo, bo zaczęłam na dobre w październiku. W swoim archiwum zdjęciowym widzę, że już listopadzie miałam jakieś wstępne fotki z prawie gotowym swetrem, bo na 1.11 byłam w Warszawie, w drodze w autobusie dziergałam połączenie rękawów i korpusu, zabezpieczając oczka prowizorycznie nitką i wyznaczając środki rękawów i pleców ;)
Wtedy przy okazji Siostra obmierzyła, czy to w ogóle pasuje i brakowało właściwie już tylko kołnierza. I chyba nawet w pierwszej połowie listopada było to dorobione do końca.
Tu chyba nieźle widać, jaki to wzorek wymyśliłam.
Całość od strony pleców raz jeszcze. Pachy - niezszyte, i tak to czekało... kawałek listopada... grudzień... styczeń.... kawałek lutego... No, razem chyba pełne 3 miesiące, jak nie lepiej ;)
Mały patent na majtające się maleńkie motki na plisę, wrabianą jednocześnie - klamerki do włosów. Szczerze - są lepsze do włóczki niż do włosów ;)
Przyznaję, b. dłuuuugo mi zajęło jego wykończenie, powciąganie nitek, zszycie pod pachami (już wiem, jak można było tego uniknąć) i takie tam. No i oczywiście pranie, blokowanie, wyciąganie...  Te ostatnie czynności oczywiście na ostatnią chwilę, sweter wiozłam do W-wy wilgotny i dosychał w międzyczasie.
 Tymczasowo spięte broszką - nawet by pasowało kolorystycznie :)

Ponieważ, jak widać, "gad" wyszedł wąziutki i b. długi jakiś (isto wąż, powiadam wam), to jednak trzeba było dać zapięcie. A że nie robiłam w trakcie dziergania plisy żadnych dziurek, to teraz mogły być tylko jakieś haftki, keski albo zatrzaski. Zastrzaski mi się jakoś najbardziej spodobały. Duże, czarne, trochę ciężko się odpinają, ale podobno się wyrobią. Zapięcia przyszywałam już na wczorajszych Szarotkach, na których też pojawiła się Siostra. Zdjęcia - no wiem, że kiepskie... 
Ostatnie 2 zatrzaski przyszywałam w kawiarni nieopodal miejsca spotkań szarotkowych :D
A tu już przekazanie swetra - chyba się podoba ;)